Historia Białowieży i Puszczy Białowieskiej obfituje w wiele dramatycznych wydarzeń. Jednym z nich była przymusowa wywózka w głąb ZSRR blisko półtora tysiąca mieszkańców Białowieży i okolic. Tragedia ta rozpoczęła się 10 lutego 1940 roku i ciągnęła się kilka lat, kończąc się dla wielu z nich śmiercią „na nieludzkiej ziemi”.
Decyzję o wysiedleniu osadników wojskowych i osób zatrudnionych w służbie leśnej z zachodnich obwodów Białoruskiej i Ukraińskiej SRR, tj. terenów wcześniej do tych republik przyłączonych, Rada Komisarzy Ludowych Związku Radzieckiego podjęła już 5 grudnia 1939 roku. Oczywiście nie mogło tak się stać bez uprzedniej akceptacji czy nawet inspiracji KC WKP(b). Uznano, iż właśnie ta grupa ludzi stanowi zagrożenie dla władzy radzieckiej, poprzez swe mocne powiązanie z poprzednim ustrojem Polski. Obawiano się, że wśród nich mogą się znajdować przeszkoleni dywersanci, szpiedzy. Przygotowano wytyczne, regulujące sposób wysiedlania, ilość mienia, które mogła zabrać deportowana rodzina (do 500 kg), oraz zasady transportu na nowe miejsce osiedlenia. Deportowanych, określanych jako „spiecpieresiedlency osadniki i liesniki”, postanowiono skierować do miejsca wyrębu lasów w obwodach: archangielskim, iwanowskim, jarosławskim, kirowskim (dzisiaj - wiackim), nowosybirskim, omskim, permskim, świerdłowskim (dzisiaj - jektierynburskim), wołogodzkim oraz do krajów: Ałtajskiego, Krasnojarskiego i do Komi ASRR. Miano ich przekazywać głównie do przedsiębiorstw Ludowego Komisariatu Hutnictwa Metali Kolorowych.
Łącznie odbyły się cztery wywózki, z których najbardziej masową, a zarazem najtragiczniejszą, okazała się pierwsza z nich - w lutym 1940 roku. Panowały wówczas straszne warunki pogodowe, mróz dochodził do -40°C. Z Białostocczyzny wysłano wtedy 7 specjalnych składów zesłańców - łącznie 11 877 osób. Wywożeni byli prawie wyłącznie osadnicy, leśnicy oraz strażnicy leśni.
Za przeprowadzenie operacji w rejonie „Białowieża” odpowiedzialny był naczelnik bielskiego urzędu NKWD, starszy lejtnant Manujłow. Z zachowanej jego relacji, przeznaczonej dla władz zwierzchnich wynika, że na podległym sobie terenie doliczył się 447 gospodarstw leśników, z liczbą 1463 osób wraz z członkami rodzin. 17 gospodarstw należało do nadleśniczych, 48 do leśniczych, 86 do gajowych, 73 do straży leśnej, 15 do służby łowieckiej, 70 do personelu technicznego resortu leśnego, 92 do urzędników kancelarii urzędu leśnego, 46 do personelu obsługującego pałac, muzeum i zwierzyniec. Z powyższego wynika, że Manujłow do służby leśnej zaliczył także pracowników Parku Narodowego w Białowieży. Do przeprowadzenia akcji utworzył na swoim terenie 2 odcinki operacyjne. Jeden z nich obejmował Białowieżę oraz Puszczę Białowieską z przyległymi do niej, bądź znajdującymi się na jej terenie miejscowościami. Jako punkt zborny dla „białowieskiego odcinka operacyjnego” wytypowana została stacja kolejowa Białowieża. Białowieski eszelon miał składać się z 23 wagonów. Najbliżej położone stacje kolejowe - Narewka i Hajnówka, wchodziły już do drugiego odcinka operacyjnego i z czterema innymi stacjami miały zbierać przesiedleńców z pozostałej części powiatu bielskiego.
Akt tej tragedii, jak już wspomniano, rozpoczął się 10 lutego 1940 roku, o świcie. Specjalnie zorganizowane oddziały operacyjne okrążały wyznaczone gospodarstwa, leśniczówki, gajówki i domy, po czym przystępowano do - najczęściej niezwykle brutalnych - rewizji. Krasnoarmiejcom towarzyszył czynnik cywilny, tzw. „trójki” (w wielu przypadkach niepełne), składające się z pracowników urzędu powiatowego, milicji, aparatu oddziału specjalnego, gwardii robotniczej i komunistów. Po zakończeniu rewizji zostawiano - według własnego uznania - od kilkunastu minut do kilku godzin na spakowanie najniezbędniejszego dobytku. Następnie zebranymi w międzyczasie podwodami, saniami bądź samochodami, odwożono daną rodzinę pod silnym konwojem na miejsce koncentracji. Tam ładowano do przygotowanych już wagonów. Znajdowały się w nich odrutowane okna, oplombowane drzwi, kilka prycz zbitych z desek po obu stronach wagonu, przydziałowe wiadro na wodę, piecyk typu „tiepłuszka” na środku wagonu, i obowiązkowo dziura w podłodze do załatwiania potrzeb fizjologicznych.
Transport z Białowieży, spośród siedmiu specjalnych składów, odjechał jako trzeci w kolejności. Wiózł do Tiażyna w obłasti nowosybirskiej 1488 zesłańców (początkowo - jak wynika z zachowanych dokumentów - NKWD miało odprawić tylko 846 osób). Konwojowała go jednostka Wojsk Konwojowych (11 brygada, 134 baon), składająca się z 23 żołnierzy. Dowódcą konwoju był Antonienko. Warunki transportu były tragiczne ze względu na niezwykle silny mróz. Dochodziło do częstych odmrożeń poszczególnych części ciała, a nawet zdarzały się liczne wypadki śmierci, szczególnie wśród dzieci i osób starszych oraz chorych. Z reguły zwłoki grzebano obok torów podczas najbliższego postoju.
Osobami bezpośrednio odpowiedzialnymi za przeprowadzenie lutowej akcji deportacyjnej na terenie Białostocczyzny byli trzej enkawudziści: Gładkow, Suchodolski i Aczasow. Oni zatwierdzali kontyngent deportowanych, składali raporty o przebiegu akcji przesyłanych co parę godzin do Mińska, do szefa bezpieczeństwa BSRR Canawy i do pierwszego sekretarza WKP(b)H Ponomarienki. W Mińsku bowiem mieścił się centralny sztab operacji na Białoruską SRR.
Białowieża była też jednym z kilku miejsc formowania się eszelonu kolejnej wywózki - 13 kwietnia 1940 roku do Kazachskiej SRR. Z kolei 19 czerwca 1941 roku ze stacji w Hajnówce odprawiono eszelon z 1090 osobami do Nowosybirska. Jednostką konwojową (42 brygada, 226 pułk) dowodził Czernobaj.
Dla zobrazowania klimatu wywózki 1940 roku, przytoczmy fragment spisanych wspomnień jednego z białowieskich zesłańców, p. Antoniego Jagielskiego:
„Zima z 1939 na 1940 rok była istotnie syberyjska. (...) Ogromne śniegi i mrozy poniżej -30°C.
Z daleka widziałem na stacji kolejowej Białowieża zestaw wagonów towarowych, które według krążących pogłosek były przygotowane dla nas do dalekiej podróży. Nie chciało mi się jednak wierzyć w to, zwłaszcza, że to była bardzo ostra zima i ludzie wymarzliby. Tak myśleliśmy, tak wmawialiśmy sobie zamiast działać, robić coś, co ujawniłoby prawdziwe zamiary. A jednak stało się! Wczesnym rankiem 10 lutego 1940 roku Stacha (moja żona) jak zwykle wcześniej ode mnie wstała i krzątała się w kuchni. Ja zaś zacząłem się w pokoju ubierać. Nagle słyszę jakiś tupot na ganku kuchennym - wchodzi do pokoju Stacha blada jak papier i stojąc w drzwiach mówi: „przyszli po ciebie”. Za nią ujrzałem uzbrojonych krasnoarmiejców, którzy z bronia gotową do strzału powiedzieli do mnie „odziewajsia”. Kończąc ubieranie myślałem, że przyszli mnie „tylko” aresztować. Tak sądząc, skierowałem się do przedpokoju dla włożenia kożucha. Jednak obecni (około 6 ludzi) wstrzymali mnie, kazali usiąść i nie ruszać się, a sami przystąpili do szczegółowej rewizji - w szafach, pod łóżkami itd. Kładli na stole rzekome dowody winy: medale, aparat fotograficzny, pieniądze, albumy ze zdjęciami itp. Po godzinie plądrowania oficer oznajmił mi po rosyjsku, że decyzją władz sowieckich skazano mnie na przesiedlenie do innej części ZSRR. Na moje pytanie, z jakiego powodu mam być deportowany - nie otrzymałem odpowiedzi. Pozwalają nam zabrać ze sobą do 320 kg bagażu. Mnie jednak nie wolno się ruszyć. Pakuje więc żona z dziećmi przy pomocy sąsiadki p. Alicji Doleżalowej. Do 2 kufrów zapakowano przedmioty wartościowe i żywność. Dzieci po swojemu oceniały wartość zabieranych rzeczy, np. Witek (10 lat) „ściągnął” skonfiskowane medale oraz kilka banknotów polskich. Pakowane kufry zamknięto na klucz. Poza kuframi wzięliśmy toboły, dużo bielizny pościelowej oraz słoninę i kiełbasy. W pewnym momencie do zabrania przyniesiono siekierę i piłę. Ja wypowiedziałem się o zbędności tego sprzętu, lecz jeden z „armiejców” powiedział, „bieri - prigoditsia” (weź - przyda się). Uprzytomniliśmy sobie co nas czekało w tej drugiej części ZSRR. Furmani ładują wszystko na sanki. Wsiadamy z żoną i dziećmi: Jerzym (12) i Witoldem (10 lat). Rzucam po raz ostatni wzrokiem na bezład mieszkania, na kuchnię, w której jest ciepło, pali się pod płytą ogień; ściska mnie za gardło szloch, patrząc na wystraszoną pozostającą w kuchni jamniczkę Zulę - ulubienicę dzieci i naszą. Wychodzimy wszyscy do sanek. Dwaj cywile zamykają drzwi na klucz i - krótkimi dwiema deskami zabijają je. Symbolicznie - jak grób.
Nastrój mój był tym tragiczniejszy i ponury, że w trakcie rewizji widziałem przez okno wychodzące na park, w którym mieściło się również biuro dyrekcji lasów, że do biura szli do pracy inni urzędnicy, spokojnie, jak co dzień. A wiec tylko mnie wywożą - dokąd, za co?
Nasz niemal pogrzebowy kondukt, w otoczeniu „armiejców”, przejeżdżając pod oknami dyrekcji powoduje sensację - we wszystkich oknach wystraszone twarze. Przy wyjeździe z parku - spotkana pracowniczka, gdy zobaczyła nasz kondukt, wystraszona, biegiem skierowała się do domu.
Mróz aż skrzypi pod sankami, rano było -30°C. Pochmurno, drzewa całe w szadzi - białe, jak nad grobami - ponuro, strasznie. W końcu widzę, że kierują nas na stację kolejową, gdzie stoi rząd wagonów towarowych, obok których kręcą się szare postacie „armiejców”...
Podjeżdżamy do jednego z wagonów. „Czerwonoarmiejec” odsuwa drzwi - w wagonie są już rodziny gajowych z Puszczy Białowieskiej. Kufry nasze ładują do oddzielnego wagonu. Po chwili drzwi wagonu zatrzaskują się za nami... Odczułem to jak zamknięcie wieka u trumny. Taką wrażliwość na akty gwałtu, których dotąd nie doznawaliśmy, mieliśmy na początku, potem stępieliśmy. (...)
Droga biegła od Białowieży przez Stołbce, Mińsk, Smoleńsk, Penzę, Carycyn nad Wołgą, Ufę, Czelabińsk, Nowosybirsk do stacji Tiażyn na linii transsyberyjskiej”. (oprac. Piotr Bajko)